5 marca
Ruszamy Jest 8ma rano, przymrozek na zewnątrz, szaro i zimowo. Jedziemy naszą małą pandą, która niejednego zaskoczyła już jak daleko potrafi zajechać
Wymieniamy po drodze euro, tankujemy tańszy polski gaz i już jesteśmy na Słowacji. Słowacja ślimaczy się nam bardzo jako że nie ma dobrej drogi północ-południe. Przed węgierską granicą znów tankujemy (bo gaz na Węgrzech jest w cenie naszej polskiej benzyny), kupujemy węgierską winietkę i po 14tej jesteśmy na obwodnicy Budapesztu. A potem autostradą dojeżdżamy do Mochacsa na południu Węgier (przypominając sobie miejsca gdzie 2 lata temu łapaliśmy stopa). Już przed granicą widać wielki płot z drutu kolczastego oddzielający Węgry od Chorwacji który ma chronić Węgry przed napływem uchodźców. Na granicy krótka kontrola i jesteśmy w Chorwacji. W pierwszym miasteczku tankowanie (Węgry z powodu cen paliw przejechaliśmy na całym gazie i części naszej polskiej benzynki). Na szczęście ceny gazu w Chorwacji są jak w Polsce i gaz jest na wielu stacjach. Od Osjeka mamy już autostradę. 34kuny kosztuje nas przejazd do Slavonskiego Brodu. W Slavonskim Brodzie trafiamy do gościnnego domu Hrvoje i Any.
Dojeżdżamy przed 19tą. Przegadujemy z nimi cały wieczór podjadając smakołyki, między innymi świetne sery. Mieszkają w bloku który ma kształt litery “O” z wielką przestrzenią w środku gdzie są place zabaw i zieleń. No właśnie – tu jest już wiosna – jest zielona trawa, kwitną kwiaty i forsycje. Opowiadają nam różne historie – również te z czasów wojny w Jugosławii gdy jako małe dzieci wychowywali się w piwnicach tego bloku. Koło 23ciej zmęczeni po długiej jeździe idziemy spać. Dostajemy swój pokoik z dużym materacem
6 marca
Wstajemy po 8mej. Poranek jest długi – jemy sobie razem z naszymi gospodarzami śniadanko z pysznym twarogiem z miejscowego bazarku.
Po śniadanku ruszmy razem na krótką wycieczkę do miasta. Spacerujemy nad rzeką, po głównym deptaku i zwiedzamy wielką twierdzę.
Na deptaku rośnie wielkie drzewo- magnolia która już kwitnie na różowo. Odwozimy naszych gospodarzy do domu, dziękujemy im bardzo za gościnę i ruszamy w kierunku mostu w Slavonskim Brodzie. Most jest mostem granicznym Chorwacji z Bośnią. Bo miasto leży obecnie w dwóch państwach (częściowo w UE i częściowo poza). Po stronie chorwackiej nazywa się Slavonski Brod, a po stronie bośniackiej Bośniacki Brod. Kiedyś było jednym miastem i dzieci chodziły na drugi brzeg rzeki do szkoły. Po jednej stronie mostu szybka kontrola chorwacka, a po drugiej również szybka ku naszemu zaskoczeniu bośniacka. Wjeżdżamy do Bośni na dowody osobiste, a od autka poza dowodem rejestracyjnym okazujemy zieloną kartę. Zaraz po przekroczeniu granicy widzimy dużo ruin domów. Przy samej drodze jest ich kilkaset.
Domyślamy się że to są dawne domy Chorwatów – nasi gospodarze ze Slavonskiego Brodu mówili nam że w czasach wojny Chorwaci którzy tam mieszkali (w większości po prostu katolicy) jako uchodźcy uciekli do północnej części miasta. Ta część Bośni w której teraz jesteśmy to tak zwana Republika Serbska zamieszkana w większości przez Serbów. Przejeżdżając przez wioski widzimy głównie cerkwie. Kierujemy się na zachód w stronę miasta Banja Luka. Droga prowadzi przez wioski i wioseczki. Jest niedziela więc część ludzi siedzi przy stolikach koło domów. W Banja Luce tankujemy gaz (hurra w końcu gdzieś jest taniej niż w Polsce (1,22zł za litr), Jarek rozmawia z sympatycznym panem na stacji.

Po wyjeździe na południe z Banja Luki krajobraz robi się górski. Niedługo potem wjeżdżamy w piękny kanion. Widoczki są super, a kolor rzeki jest turkusowy.
I dookoła coraz więcej jest kwitnących na biało i różowo drzew. Na jednym postoju jak wysiadamy to czuć intensywny zapach kwitnących krzewów – super po zimie której doświadczaliśmy w Polsce jeszcze wczoraj rano.
Dojeżdżamy do miasteczka Mrkonic Grad. 15km dalej w miejscu na końcu świata w górach pośród lasów jest nasz punkt docelowy tego dnia. Miejsce nazywa się Zelenkovac, a wymyślił i stworzył to wszystko Boro który jest również na couchsurfingu.
U Bora gościłam już kiedy byłam na Bałkanach 9 lat temu. Od tego czasu jego miejsce znacznie się rozrosło. Boro zbudował coś co jest nie do opisania. Jeden największy dom jest jego galerią (Boro jest artystą), małą knajpką i miejscem gdzie Boro organizuje różne koncerty, wystawy i imprezy. A wokół jest mnóstwo innych domków (w większości przeniesione stare bośniackie chałupy) urządzonych w środku z niezwykłą atmosferą. Boro skupia wokół swojego miejsca wielu artystów, turystów i lokalsów z sąsiednich wiosek. W lecie odbywa się duży festiwal jazzowy.
Kiedy przyjeżdżamy Boro wita nas bardzo serdecznie i pokazuje co się tutaj zmieniło. Dostajemy do mieszkania jeden z takich klimatycznych domków (nawet z łazienką, prądem i internetem więc mogę teraz nocą pisać spokojnie relację). Nasz domek przylega do jeziora i ma tarasik wychodzący na to jezioro
My mamy dla Bora też kilka prezentów – między innymi miód i chustę ze stroju góralskiego. Siadamy w domku który jest knajpką-galerią. Pijemy herbatę i patrzymy się w ogień w kominku. Na drewnianych ścianach mnóstwo jest obrazów i klimatycznych starych przedmiotów. Cały wystrój składa się z drewnianych elementów które razem tworzą magiczny wystrój. Plus muzyka i plus uśmiech Bora. Jest czad
Siedzimy i rozmawiamy z Borem. Opowiada o swoich dzieciach za granicą i o tym jak w czasie wojny w jego miejscu stacjonowały w sumie 3 armie i żadna nic nie zniszczyła, podczas gdy wioski i miasto 15km dalej były zniszczone w 80%. A potem przychodzi kilku lokalsów, zamawiają piwka i siedzą i gadają z Borem. Pytają się też nas skąd jesteśmy, a w końcu stawiają nam domową rakiję. No to my dajemy im w prezencie piwa z Polski. Siedzimy sobie jeszcze trochę i przy okazji internetu organizujemy podróż na kolejne dni. A potem idziemy do naszej chatki i Jarek gotuje nam ciepłe jedzonko na kolację. Mamy tu piecyk, ale nie chce nam się w nim palić bo temperatura jest na plusie, my mamy dobre śpiwory, a zaraz idziemy spać. Kolejna relacja jak gdzieś znowu na spokojnie będzie internet.
7 marca
Wstajemy rano wyspani jak mało kiedy – spanie tej samej ilości godzin w zimnym powietrzu w lesie daje rezultaty : ) Jest zimny, piękny poranek. Poranne słońce powoli przebija się przez drzewa. Las z poukrywanymi w nim domkami ma magiczny nastrój. Chodzimy sobie po całym terenie i na spokojnie przyglądamy się wszystkiemu. Boro wstaje po 9tej – żegnamy się z nim i ruszamy w dalszą drogę.
Po 30km zatrzymujemy się w miasteczku Jajce. A zanim się zatrzymujemy to przejeżdżamy przez Stare Miasto którego część leży pod twierdzą która jest na górze. Czaderski klimat : ) Tu już widać całą mieszkankę ludności – sporo jest już muzułmanów, bazarki z różnymi rzeczami na ulicy (może też dlatego że jest poniedziałek, a w niedzielę nie było tego tyle). Parkujemy i idziemy zobaczyć główną atrakcje miasteczka czyli piękny wodospad.
Miasteczko ma bardzo fajną atmosferę. A w słoneczku które towarzyszy nam od rana wygląda to jeszcze lepiej. Z Jajców jedziemy dalej w kierunku południowo-wschodnim. Przez góry, kaniony, doliny i przełęcze.
Na jednej wysokiej przełęczy pogoda się zmienia i nagle z pięknego słońca i pięknej wiosny znajdujemy się w ogromnej mgle i śniegu po obu stronach drogi.
A po drugiej stronie przełęczy zjeżdżamy w deszczu w dolinę. Na szczęście deszczową pogodę też zostawiamy w tyle i kiedy dojeżdżamy w okolice Mostaru jest już przyjemnie.
Jako że w Mostarze byliśmy 2 lata temu to odpuszczamy tym razem zwiedzanie miasteczka, a jedziemy kilkanaście kilometrów dalej zobaczyć klasztor Derwiszów na końcu wioski Blagaj. Klasztor powstał w XV wieku i leży w miejscu gdzie sporej wielkości rzeka wypływa z wielkiej skały.
Płacimy 2euro za wstęp. Tam gdzie się już wchodzi do pokoi jest miła pani muzułmanka która pilnuje aby wszyscy zdejmowali buty i kobiety miały chusty na głowach. Ma oczywiście takie chusty robocze więc zakłada mi jedną. Zawsze ciekawa byłam jak się wiąże chustę tak po muzułmańsku, ale że chwilę jej zajęło założenie mi tej chusty to widzę że to nie są dwa ruchy ręką i koniec. Ale chusta nie spada i jest mi w niej bardzo wygodnie. Jakbym kiedyś chciała jechać do Iranu gdzie trzeba cały czas w takiej chodzić to widzę że zupełnie nie będzie mi taka przeszkadzać, a wprost przeciwnie chroni przed słońcem i jest bardzo wygodna.
Wchodzimy do kolejnych pokoi – wszędzie na podłogach są śliczne dywany, a na ścianach różne rzeczy dziwnymi arabskimi literkami które są ładne same w sobie. A tuż za oknami płynie ta rwąca rzeka. Magiczne miejsce.
Z Blagaja jedziemy dalej w kierunku Medjugorje. Po drodze widzimy sprzedawców pomarańczy przy drodze. Jarek zatrzymuje się by kupić woreczek, ale pani mówi mu 5 euro turysto (w Polsce za 3-4zł) więc odjeżdżamy.
W Medjugorie jesteśmy późnym popołudniem. W okolicach już mamy pierwsze palmy. Jest pusto, wszystko oświetlone popołudniowym słońcem i wieje chłodny wiatr. Zaglądamy do kościoła, chodzimy dookoła po terenie. Totalne pozasezonie – jest kilku pielgrzymów/turystów na cały teren.
Ruszamy w dalszą drogę. Nie chcemy tu wjeżdżać do Chorwacji tylko pojechać jeszcze trochę Bośnią. Ruszamy w kierunku miasteczka Trebinje położonego niedaleko granic Chorwacji i Czarnogóry. Po ponad 100km przez piękne górskie tereny. Chwilami są to wioski, a chwilami totalne pustkowia przypominające nawet norweską północ.
Po drodze robi się już ciemno. W Trebinje skręcamy na południe i kierujemy się już prosto na Dubrovnik. Granica jest w pięknym miejscu w górach z widokiem na całą pięknie oświetloną riwierę dubrownicką i ma morze. Tylko kontrola dokumentów i jesteśmy znów w Chorwacji.
Ciąg dalszy w kolejnym wpisie Bałkańska Opowieść cz2.