Czarnohora, Ukraina 2005

12-16 wrzesień 2005r.

Jedziemy we trzy – ja i moje dwie koleżanki Dorotka i Ela. Wyjeżdżamy wieczornym autobusem z Lublina do Kołomyi. Autobus miał całkiem niezły komfort, a zaraz na początku jazdy kierowca włączył disco polo w języku ukraińskim. Kierowca był Ukraińcem i nasi wszyscy współpasażerowie również.  Przed granicą kierowca zatrzymał się przy hurtowni mięsa. Samo przekroczenie granicy zajęło nam 2 godziny – myśmy jako jedyne Polki standardowo wypełniały karteczki. Potem już w miarę szybko przez Lwów i Ivano-Frankivsk i dojechaliśmy do Kołomyi. Na dworcu byłyśmy o 4:30. Od razu dopadli nas taksówkarze, ale im podziękowaliśmy. W poczekalni podeszła do nas pani, spytała gdzie chcemy jechać i powiedziała abyśmy sobie kupiły bilety i ona nam powie kiedy autobus będzie podstawiony. W międzyczasie zza worka z mąką wyszedł malutki kotek z którym się bawiłyśmy. Po kupieniu biletów czekałyśmy jeszcze trochę bo autobus do Werhowyny był o 6:10. W końcu podeszła pani i powiedziała że autobus już stoi na staowisku 1. Nasza radość była nieziemska bo to co podjechało wyglądało jak terenowa wersja rozpadającego się busa. Ela określiła to jako busiki jeżdżące po Afryce. Kierowcą okazał się człowiek który bardzo miło rozmawiał z nami na dworcu.

Ruszamy z Kołomyi. Najpierw dosiadają się miejscowi ludzie z dużymi bagażami. rekordem jest staruszka, która wtacza 3 ogromne worki ziemniaków. Chciałam jej pomóc, ale nie mogłam tego worka nawet przesunąć – a ona nie miała z wnoszeniem ich praktycznie żadnych problemów. Po drodze całe to towarzystwo wysiadło na targ i zaczęły wsiadać dzieci jadące do szkoły.

DCP19335

Ogólnie było niesamowicie.Busik mozolnie piął się po górach i w ten sposób dojechałyśmy do Werhowyny. Klimacik świetny – wysiadłyśmy nad samym brzegiem Czeremoszu. Obok stało kilka busików takich jak ten którym przyjechałyśmy.

DCP19338
Dworzec w Werhowynie

Najpierw dowiedziałyśmy się jak dalej możemy jechać. Za troszkę ponad godzinę jest bus do Szybenego przez Dżembronię. Miałyśmy chwilę czasu więc poszłyśmy na targ. Kupiłyśmy sobie po rogalu z musem jabłkowym. A potem wróciłyśmy na dworzec i czekając podsypiałyśmy. Około 11tej podjechał niebieski bus – tak jak nam mówiła pani w kasie. Miejscowy tłumek szybko się do niego zleciał. Ciężko opisać tego busa – zamiast skrzyni biegów była rura od odkurzacza, fotel kierowcy był poharatany jakby przeleciał go jakiś wypruwacz pieniędzy, a wszelkie liczniki i prędkościomierze nie działały.Wszędzie były jakieś kable, a wśród nich torby i worki miejscowych. Było gorąco, śmierdząco, ale kolorowo i z klimatem. Potem wsiadła jeszcze staruszka w kolorowym stroju huculskim. Wysiadłyśmy przy skręcie na Dżembronię.

DCP19343

Zanim się przepakowałyśmy pojawiła się jeszcze 5-cio osobowa ekipa z Olsztyna składająca się z 3 braci i dziewczyn dwóch z nich. Jeżdżą sporo po górach Europy, a mniej po polskich. Szli tak jak my na Popa Ivana więc ustaliliśmy że jeśli okaże się że mamy podobne tempo to możemy iść razem.

Był upał i piękne widoczki. Szliśmy po rozpalonej słońcem drodze. Minęliśmy ostatni sklep i wkrótce potem rozpoczął się czerwony szlak na Popa Ivana.

DCP19347

Zaczęliśmy podchodzić. Widoki im wyżej tym były coraz ładniejsze.

Po pewnym czasie doszliśmy do szałasu pasterskiego gdzie ekipa z Olsztyna kupiła ser. Panowie mieli też świeżo zebrane grzyby.

Dalej idąc mijaliśmy stada krów i koni. A potem szliśmy bardzo ładnym leśnym trawersem.

I tak doszliśmy do wodospadu. I zgodnie z mapą poszliśmy nim w górę. Wspinaliśmy się po kolejnych wodospadzikach, skałkach i wodospadach, aż po natknięciu się na większą pionową ścianę wróciliśmy z powrotem, po czym okazało się że szlak przechodzi na drugą stronę potoku czyli tak jak nie jest zaznaczone za żadnej z naszych 3 map.

DCP19390.JPG

Poszliśmy tą drogą i w końcu doszliśmy na pierwszy widokowy grzbiecik. A że było już dość późno to tam rozbiliśmy namiot. Ekipa z Olsztyna rozbiła się tuż obok. Rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy zupki, a potem siedzieliśmy wszyscy i rozmawialiśmy grzejąc się przy ogniu. W nocy było dość ciepło i odespałyśmy poprzednią noc.

Rano wstałyśmy i po spakowaniu się i zjedzeniu śniadanka ruszyłyśmy dalej w górę. Pogoda była ładna – dookoła mnóstwo było chmurek i mgły, które nadawały górom niezwykłego klimatu. W końcu doszłyśmy na główną grań Czarnohory.

Doszliśmy na Popa Iwana. Ruiny obserwatorium na górze były imponujące. Wspinaliśmy się po nich bo wszystkie schody były nieźle zachowane. Ekipa z Olsztyna miała swoją flagę Polski więc robili sobie zdjęcia z tą flagą.

Dscn0044

DCP19479

Z Popa Ivana ruszamy w kierunku Howerli. Po drodze po dawnej polskiej stronie (idziemy granią gdzie przed II wojną światową biegła granica polsko-czechosłowacka) była totalna mgła, a po dawnej czechosłowackiej były śliczne widoczki.

Tak doszliśmy różnymi trawersami i szczytami aż do Jeziorka Niesamowitego. Tam był już rozbity jeden namiot należący do 3 młodych Ukraińców.Po rozbiciu namiotu pożyczyłyśmy od nich siekierę czyli po ichniemu “topor”. Narąbałyśmy co znalazłyśmy i próbowałyśmy rozpalić ognisko – szło to dość mozolnie bo od mgły i deszczu który padał tu poprzedniej nocy wszystko było mokre. Udało nam się jednak zrobić jedzonko i poszłyśmy spać.

Rano wstajemy, a dookoła mgła. Ruszamy jednak na Howerlę. Trzymałyśmy się słupków bo prawie nic nie było widać.

W niecałe 3 godziny doszłyśmy na szczyt. Tam spotkałyśmy kilku Polaków, w tym jednego mojego znajomego.

Razem z nimi schodzimy razem do Zaroślaka. Stamtąd część Polaków jedzie dalej taksówką, a my razem z tym znajomym i 3 Ukraińców zabieramy się busem do Worochty.

Siedzimy w barze koło dworca w Worochcie i czekamy na pociąg. Podziwiamy też targ i miejscowe toalety (jakże inne od naszych polskich ;). Pociąg 30km jechał ponad godzinę, ale było bardzo sympatycznie. Ludzie chodzili i sprzedawali przeróżne rzeczy – od gazet, jabłek, napojów po bieliznę i ozdoby. Potem rozmawialiśmy z panem który ma siostrę w Puławach i prosi o przekazanie jej wiadomości. Wysiedliśmy w Dorze, po czym dowiedziałyśmy się że nocny pociąg do Lwowa się tam nie zatrzymuje. Poszłyśmy do domku gdzie polska ekipa nocowała. Bardzo ładny, cały w drewnie, ma mnóstwo huculskich ozdób. Zjadłyśmy obiadokolację. A potem był wieczór przy gitarze. Siedział też z nami gospodarz tego miejsca i opowiadał o tym jak żyje, co robi, że gra na instrumentach. Mówił bardzo dobrze po polsku więc fajnie się z nim rozmawiało.

Jego żona zamówiła nam taksówkę na 3cią w nocy. W sumie poszłyśmy spać na godzinę. Wstałyśmy w nocy. Kierowca chciał jakieś drobne grosze od nas. Na dworcu kupiłyśmy bilety i wsiadłyśmy w nocny pociąg do Lwowa. Bilety sprawdzane były tylko przy wejściu do wagonu, a potem już nie. Wielki wagon był na razie pusty. Fajne warunki do spania więc próbowałyśmy się trochę zdrzemnąć. Wagonowy proponował nam kawę lub herbatę. Dopiero przed samym Lwowem zaczęli wsiadać ludzie i zrobiło się tłoczno. Pociąg 200km jechał 6 godzin. Ze Lwowa dojechałyśmy do Szegini, szybko przeszłyśmy przez granicę (plecakowców Straż Graniczna prosi bez kolejki na polskiej stronie) i ruszyłyśmy stopem dalej :)

 

Leave a Reply