Idomeni to miejsce które przez wiele miesięcy funkcjonowało jako przejście dla uchodźców do Macedonii. Aż po kolejnych ograniczeniach coraz mniej ludzi było wpuszczanych na bałkański szlak i Idomeni stało się miejscem gdzie coraz więcej ludzi utkwiło i czekało tygodniami mając iskierkę nadziei na otwarcie dla nich granicy. Zapomnieni przez wszystkich liczyli na cud. 8 marca zamknięto granicę dla wszystkich uchodźców już na stałe. My pojawiliśmy się tam kilka dni później. Pierwszego dnia gdy przyjechaliśmy padał deszcz – dla tych ludzi padał już od 5 dni, a dwa pierwsze były wielką ulewą. Dlatego wszystko, wszędzie było mokre, a woda lała się przez namioty. W padającym deszczu na płotach, palikach i wszystkim na czym się dało “suszyły się” ubrania. Czekając na choć odrobinę słońca i ciepła. Temperatura w ciągu dnia była między 5 a 8 stopni. Wiał dość zimny wiatr. Chodząc po obozie po godzinie byłam mocno zmarznięta. Cały obóz pogrążony był w zimnej wilgoci.



Uderzająca jest ilość dzieci w obozie. Jakbym miała oszacować to byłoby to jakieś 30% kobiet, 30% mężczyzn i 40% dzieci. A że dzieci ze swojej natury nie mogą siedzieć tygodniami w małym namiocie iglo z 5tką innych osób to biegają wszędzie dookoła próbując się bawić w tym świecie który różni się od tego co mają na co dzień dookoła nasze polskie dzieci. Z Polski przywieźliśmy dzieciom bańki mydlane do puszczania. W dużym markecie takie bańki kosztują 1zł od sztuki, a za tą złotówkę można wywołać tyle uśmiechu. Większość z tych dzieci od miesięcy ma do zabawy tylko patyki i liście które znajdą w przydrożnym rowie. Więc takie bańki są czymś niesamowitym. Jeśli w darach były jakieś zabawki to chodząc po obozie zaglądałam do namiotów gdzie słyszałam płacz dziecka i dawałam maluszkom wesołe małpki, śmiejące się misie i kolorowe samochodziki. Coś czego w Polsce większość dzieci ma w bród i kolejny prezent często nie robi już wrażenia. Tu zyskują często maskotkę do której można się przytulać gdy wszyscy wokół krzyczą i biegną, a mama płacze. Patrzę jak dzieci są ubrane – część jest ubrana w miarę ok, ale nie brakuje dzieci biegających na tym zimnie w klapkach lub butach dorosłych, lub z połowicznie bosymi nogami. Brakuje przede wszystkim butów i spodni. Są dziewczynki w getrach co proszą o spodnie bo im zimno. O buty proszą wszyscy. I to wszechobecne błoto – dzieci co chwilę bawiąc się się brudzą – bo jak tu się nie brudzić jak wszystko pływa w błocie i wielkich kałużach. Ja chodząc ostrożnie wychodzę z obozu upaćkana po kolana.



W Idomeni w tej chwili jest paręnaście tysięcy uchodźców. Wczoraj bardzo wielu z nich próbowało przedostać się do Macedonii przez rzekę i kilka osób utonęło. Widok obozu jest niesamowity i smutny od samego początku. Deszcz, przeciekające namioty, ludzie kiedy mniej pada próbują rozpalać ogniska. I błoto – błoto wszędzie, namioty stoją na strasznym błocie i w kałużach. Dzieci taplają się w błocie, niektóre w klapkach, pantofelkach, lakierkach. Jest zimno – idziemy w kurtkach i marzną ręce i uszy. I pada deszcz – słabiej lub mocniej, ale cały czas pada. Jest tu cały przekrój społeczeństwa: Są kobiety w ciąży, starsi ludzie i ludzie na wózkach inwalidzkich.

Namioty rozbite są wszędzie – na peronach, na torach kolejowych, na podestach, w błocie. Człowiek chodzi kilometrami wśród namiotów. Czasem słychać płacz dziecka dobiegający z namiotu, a czasem lament dorosłego. Smutne jest Idomeni, smutne i przerażające. I co odróżnia je od innych miejsc dla uchodźców gdzie byłam na jesieni – tu nadzieja na dalszą podróż jest niewielka. Idomeni to miejsce gdzie umiera nadzieja. Ludzie siedzą tu na jej strzępkach, wielu z nich wiedząc że nie mają odwrotu. Mi też przez to ciężej się jest do nich uśmiechać. Nie odpowiadam kiedy pytają czy granica będzie jeszcze otwarta. Mówię że nie wiem, choć czuję że już nie będzie. Przy torach jeden człowiek stoi z kartką z przesłaniem – wie że reporterzy będą robić mu zdjęcia i jego przesłanie pójdzie w świat.
Zapytacie czy czuliśmy się bezpiecznie wśród uchodźców? Bardzo. Ja chodziłam z plecaczkiem na plecach gdzie miałam wszystkie pieniądze i dokumenty. Nawet gdy uchodźcy oblegali mnie prosząc aby to akurat im dać ciuchy nie bałam się że napierając na nas wyciągną mi coś z plecaka (nigdy nie chodziłabym tak z plecaczkiem po dworcu kolejowym we Włoszech czy w Warszawie, nie stałabym z plecakiem na plecach w zatłoczonym metrze w większości europejskich krajów). Chodziliśmy w dalekie kątki obozu gdzie byliśmy otaczani przez kilkudziesięciu uchodźców i nie było nikogo innego w okolicy – czuliśmy się totalnie bezpiecznie. Byliśmy wśród uchodźców w nocy. Tylko my i ogromna ich ilość – i czuliśmy od nich tylko dobre uczucia w naszym kierunku – zwykle wdzięczność i szacunek. Wiem że są wolontariusze co śpią w obozie pośród uchodźców, również samotne dziewczyny. Nasze auto stało kilkakrotnie otoczone grupą uchodźców i nikomu nawet do głowy nie przyszło aby cokolwiek niszczyć czy się włamywać. Policji greckiej na cały obóz było do policzenia na palcach jednej ręki, macedońska stała za płotem z drutu kolczastego i to co jest w Grecji ledwie widziała, poza tym ich to nie obchodziło. Obóz jest otwarty, każdy może być gdzie chce. Czasem ciężko odróżnić Greka od uchodźcy bo mają bardzo podobną karnację. Mit przeciętnego uchodźcy napadającego i gwałcącego można bardzo łatwo rozwiać przyjeżdżając do Idomeni i doświadczając samemu jak normalni są ci ludzie i jak podobni do nas. Są tu zarówno mega inteligentni i wykształceni ludzie jak i drobne cwaniaczki co wezmą 2 pary butów aby drugie sprzedać, a w większości zwykli, dobrzy ludzie – ludzie tacy jak my, którzy jednak przeszli od nas więcej w życiu.
Koło przejścia przez tory jest punkt “z towarami i usługami”. Jest trochę lokalnych Greków co chce zarobić i część bardziej przedsiębiorczych lub oszukujących uchodźców. Są małe dzieci które sprzedają dorosłym papierosy. Obok są też dorośli sprzedający papierosy, buty których tak brakuje, jakieś proste jedzenie. Jest też człowiek który za pieniądze goli i strzyże chętnych. Trochę dalej z samochodu miejscowi sprzedają uchodźcom chleb.

Widzimy jak koło namiotów uchodźcy gotują jakieś zupy i inne pulpy w garach na ogniskach. Kobiety piorą, a mężczyźni “udoskonalają” jak się da przeciekające namioty i zbierają drewno na ogniska aby się ogrzać.

Widzimy tez iluś wolontariuszy którzy rozdają uchodźcom ubrania. Jeśli mają coś wyjątkowo wartościowego czyli np. buty których tak bardzo brakuje to zaraz robi się koło nich tłumek.
I reporterzy – nigdy nie widziałam tylu reporterów w jednym miejscu, tyle ekip telewizyjnych i tylu ludzi ze świetnymi aparatami. Są wszędzie i niektórzy robią wiele zdjęć na bezczela. Uchodźcy już na nich nie zwracają uwagi, co 5 minut koło każdego namiotu jest ktoś z aparatem. Niektórzy chętnie pozują bo czują że dzięki tym reporterom informacja o nich pójdzie w świat.
Widzimy wolontariuszy Niemców wydających herbatę z przyczepy i Anglików wydających jakieś ciepłe posiłki. No i oficjalne NGO czyli np. Czerwony Krzyż. Do punktu wydawania przez nich jedzenia jest kilkuset metrowa kolejka. Stoi w niej dużo dzieci.
Na torach, które są jedyną nieogrodzoną drogą przez granicę stoją uzbrojeni policjanci. Poza momentami gdy są protesty jest spokojnie i stoją właściwie po to aby pokazać że granica jest zamknięta. Jak widać jest i czas na fotę na fejsa 😉
Dystrybuowanie pomocy w obozie nie jest łatwe dlatego wielu wolontariuszy mieszka poza obozem i miejsca gdzie przygotowujemy zarówno posiłki jak i segregujemy dary jest jakieś 20km od obozu. Rozdawanie wygląda w ten sposób że idziemy do magazynu z darami, ładujemy sobie to co wiemy ze jest potrzebne do plecaków, więcej do auta i w ruszamy do Idomeni. Tam wychodzimy z plecakami, szukamy ludzi którzy najbardziej potrzebują, patrzymy jak chodzą ubrani, często ktoś nas zaczepia i o coś prosi. Dystrybucja z auta skończyłaby się w ten sposób że silniejsze rodziny zabrałyby rzeczy, a słabsze i chore byłyby w namiotach daleko od miejsca gdzie parkujemy samochody. Część wolontariuszy rozdaje rzeczy na początku obozu więc my staramy się dotrzeć w jego najdalsze zakątki.
Taka pojedyncza historia pewnego dnia gdy chodziliśmy z dwoma koleżankami z Grecji:
“Idziemy wzdłuż granicy którą jest w tej chwili wielki splątany drut kolczasty. Dotykamy go – jest niesamowicie ostry – to jest nie do przejścia dla normalnego człowieka. Na drutach wielki napis: Made in EU. Wokół suszy się mnóstwo ciuchów. Słońce jednak nie przychodzi. Dziś chmury na przemian z deszczem. Idąc rozdajemy dzieciom bańki mydlane z Polski. Zagadujemy do ludzi przy jednym namiocie. Kilka namiotów dookoła to jedna rodzina. Jeden namiot podnieśli na znalezionych drutach i resztkach jakiegoś stelaża i rozpalili pod nim ognisko. Kiedy przychodzimy przy ognisku siedzą 3 kobiety – wyglądają jak babcia (jakieś 70 lat), mama (jakieś 50 lat) i córka (jakieś 30 lat). Wokół biegają dzieci prawdopodobnie córki. Nasta, nasza koleżanka z Grecji, zaraz zgaduje się z kobietami i ląduje między nimi masując im stopy jako że dwie starsze kobiety nie mają butów i mają poobcierane nogi z odciskami w dodatku zmarznięte. Nasta wyciąga swój własny krem do stóp i masuje im stopy. A my z Jarkiem rozdajemy rzeczy. Ludzie z okolicznych namiotów się zbiegają. Jest około 30 osób. Pchają się, a jednocześnie słuchają. Nikt Jarkowi nie wyciąga sam nic z plecaka. Po rozdaniu siedzimy jeszcze chwilę i rozmawiamy z tą rodziną. Wiemy czego im potrzeba. Nasta bierze sobie za cel wynalezienie butów dla tych dwóch pań, ja zaś patrzę na biegające tu dzieci i przeraża mnie co one mają na nogach. Jeden chłopczyk ma trampki dla dorosłego, z licznymi dziurami, w środku pływa błoto. Inna dziewczynka ma baletki z twardego plastiku – tonie w tym w błocie. Plastikowe brzegi ocierają jej zmarznięte nóżki. Inny chłopczyk ślizga się po błocie w klapkach. Dzieci są umorusame po kolana w błocie. Najgorsze że jest zimno i to wodniste błoto je wyziębia. Ale jak utrzymać małe, ruchliwe, pełne energii dzieci w namiotach? Dzieci przychodzą, śmieją się, mówią do nas ‘hello”, zaczynają grać z nami w łapki. Wracając przez obóz rozdaję maskotki które mam pochowane po kieszeniach. Zwłaszcza kiedy słyszę że w otwartym namiocie płacze jakieś dziecko to podchodzę tam i daję dziecku maskotkę. Dzieciaczki są cudowne – idąc widzę ciekawskie oczka wystające z namiotu. Uśmiecham się do ludzi. Starszy pan wystawiający głowę z namiotu mnie pozdrawia ruchem ręki. Kobiety się do mnie ciepło uśmiechają. Ale mijamy też takie które idą i płaczą. Mężczyźni siedzą lub chodzą ze smutnymi, zrezygnowanymi minami. Jakiś pan przytula i całuje w czoło swoje dziecko. Na płocie transparent „people are more then passports” (ludzie są czymś więcej niż paszportami). Obok z brudnych ubrań ktoś zrobił napis „sorry”. Wracamy do auta i jedziemy z powrotem do magazynu. Szukamy butów dla pań i dla dzieci. Udaje się znaleźć dosłownie kilka sztuk które dopiero co ktoś przyniósł w darach. Ładujemy kilka par spodni które udało nam się znaleźć, skarpetki dla dzieci, skarpetki dla dorosłych, ocieplacze dla dzieci jako że nie ma spodni. Ładuję chusty dla kobiet bo wiem jak je lubią – dla nich to czasem ważniejsze niż sukienka – po tygodniach w drodze choć na chwilę czuć się ładną. Biorę też kilka biustonoszy bo mam wrażenie że o bieliźnie wolontariusze często zapominają bo to rzecz wstydliwa. Tak samo jak i o podpaskach. Biorę znowu do różnych kieszeni zabawki dla dzieci. Kiedy już wszyscy się załadowaliśmy ruszamy do Idomeni. Wracamy do tej samej rodziny. To duża rodzina, ze 30 osób. Nasta idzie do namiotu starszej pani i daje jej buty. Jak zaczynamy wydawać rzeczy tłumek momentalnie jest wokół nas. Ale jest spokojnie. Jarek wyjmuje rzecz po rzeczy, każdy czeka z wyciągniętą ręką. Najgorzej jest z butami. Są jedne buty i 3 kobiety w butach w tragicznym stanie. I Jarek ma zdecydować której dać. Jedna jest w siódmym niebie, dwie pozostałe odchodzą i czujemy takie uczucie zawodu. Ale co mają zrobić, mają żal że to nie one dostały, ale wymuszają z siebie „thank you” za to że do nich przyszliśmy. Tu mało kto dochodzi z wolontariuszy więc możliwe że jak obóz będzie zlikwidowany to będą musiały iść gdzieś w tych resztkach butów które mają na nogach. Jeden z chłopaków z tej rodziny częstuje nas gumami do żucia. Wracamy przez obóz do autka. Nagle podchodzą do mnie 2 małe dzieciaczki i wręczają mi kwiaty – takie żółte żonkile. Dzieci śmieją się do mnie. Ja wyciągam zabawki i im wręczam. Chłopiec dostaje samochodzik z otwieranymi drzwiami, a dziewczynka pluszową maskotkę. Kwiatki chowam do kurtki. Idę dalej. W pewnym momencie przywołuje mnie do siebie młoda kobieta i z ciepłym uśmiechem specjalnie dla mnie wręcza mi również kwiatka. Ja na szczęście mam w kieszeni soczek więc daję jej dla jej dziecka. Kobieta siedzi ze starszą kobietą i młodym mężczyzną i gotują gar zupy na ognisku. Idę dalej. Patrzę na ludzi. Spacerują kobiety w zaawansowanej ciąży, chodzą pod rękę pary, biegają wokół dzieciaki. Dwóch młodych chłopaków jakby próbowało się wyrwać z tej smutnej rzeczywistości, śmieją się do mnie, mówią „hello” i pokazują literkę „v” palcami – tak zupełnie nie pasującą do tego co się tu dzieje. Jakaś kobieta idzie i płacze. Wolontariusze bawią się z dziećmi w „pociąg” – dzieci wesoło biegają po obozie jedno za drugim. Kiedy szukałam koszulek dla dzieci znalazłam jedną z napisem „I love camping” i rysunkiem namiotu. ‘O ironio’ – pomyślałam sobie. Wśród darów były też koszulki z satanistycznymi znakami, z odwróconymi krzyżami. Dobrze że zobaczyliśmy, bo inni wolontariusze po prostu daliby to do koszulek. A zmarznięty uchodźca nałoży co mu się da. A potem wystarczy że reporter zrobi zdjęcie i da do internetu. Ktoś inny dał ciuchy morro co wyglądają na wojskowe – też kiepski pomysł ubierać w to uchodźcę. Myślę sobie – co darczyńcy myśleli dając to? Wracamy z powrotem do magazynu z darami.”











Historia jednego wieczoru:
Stacja EKO to miejsce 25km od Idomeni gdzie w pewnym momencie zaczęto przywozić uchodźców aby odciążyć obóz w Idomeni. Niektórzy uchodźcy licząc na otwarcie granicy poszli stąd do Idomeni pieszo, ale większość tu jest na stacji w namiotach. Ciężko powiedzieć ile tu jest osób – ze 2 tysiące? Ta stacja jest z rodzaju tych wielkich z parkingami dla ciężarówek. Namioty są rozbite wszędzie – na asfalcie, na parkingu, pod daszkami stacji, na trawie dookoła. Jedziemy tu kilka razy zawieźć rzeczy. Jadąc tam pierwszy raz zastanawiam się jak będzie z dystrybucją – jeden z ludzi z innych aut mówi że zostawimy rzeczy pod osłoną nocy, a oni je sami znajdą. Ale to co się dzieje jest miłym zaskoczeniem. Dojeżdżamy i zaczynamy wyciągać z aut pierwsze pudła w ciemnym miejscu na końcu stacji. Uchodźcy od razu nas zauważają i zaczynają się zbiegać. Ale o dziwo zaczynają ustawiać się w kolejkę i jeden pan z nich pilnuje początku. My mamy czas aby wyjąć wszystkie pudła, ustawić w rządku i otworzyć. A oni potem zaczynają jeden po drugim podchodzić i wybierać. W końcu i tak robi się trochę bałaganu, ale jesteśmy zdziwieni organizacją. Jedna dziewczynka w wieku około 10 lat prosi nas bardzo o spodnie. Jedziemy po kolejną porcję ciuchów. Jarek szuka spodni dla tej dziewczynki. Spodni dla dzieci już w ogóle nie ma, ale udaje się znaleźć małe damskie. Ładujemy kolejny raz auta pudłami i jedziemy po raz kolejny. Tym razem organizacja jest jeszcze lepsza. Jeden pan spośród uchodźców mówi nam abyśmy położyli pudła wszystkie koło niego i będzie je otwierał pojedynczo. Pan widać ma respekt wśród innych po ustawiają się bez problemu w kolejce, a on otwiera pudło po pudle i rozdaje rzeczy. Jesteśmy pod wrażeniem. Byliśmy przygotowani na to co się zwykle dzieje czyli mechanizm napierającego tłumu i ludzi którzy wiedzą że jak się nie będą pchać to nie dostaną (bo tego co najbardziej potrzebna nie ma dla wszystkich). Dwóch chłopaków pomaga panu rozdającemu zapanować nad sytuacją i odpychają na koniec kolejki tych co cwaniaczkowo próbują się wepchnąć. Pan rozdający wygląda na lekarza albo profesora. Jest spokojny, opanowany, budzi od razu ogromny szacunek zarówno wśród innych uchodźców jak i u nas. Mówi do nas: ‘Przepraszam za moich rodaków, oni po prostu są bardzo zdesperowani, dlatego tak się pchają, ale to dobrzy ludzie’. Ja stoję z tyłu i wdaję się w rozmowę z innym uchodźcą. Bardzo sympatyczny pan z około 10 letnim synem. Syn się do niego przytula, a pan czule głaszcze go po głowie. Opowiada mi że jak mieszkał w Syrii to pracował w Czerwonym Krzyżu. I mówił że nie myślał że kiedyś Czerwony Krzyż w innym kraju będzie pomagał jemu. Po rozdaniu ciuchów ja rozmawiam dłużej z tym panem, a Jarek z panem co rozdawał. Obaj są tacy że jakby tylko się dało od razu zabralibyśmy ich do auta i chcielibyśmy aby zamieszkali u nas w domu. Niestety nie da się. Kontrole na granicach są mega szczegółowe, a kary za przemycanie ludzi wielkie z więzieniem dla nich włącznie. Dajemy czekoladę synowi pana z którym rozmawiam i dwóm innym małym chłopcom którzy nam się przyglądają. Po powrocie idziemy do namiotów spać. Noc jest zimna, myślę że poniżej 5 stopni bo chowam całą głowę do śpiwora. Myślę sobie że te tysiące osób co śpią 10-20km dalej nie mają śpiworów, a już na pewno nie mają puchowych jak ja.

Zaplecze wolontariuszy. My mieszkaliśmy w miasteczku 20km od granicy, natomiast wolontariusze mieszkają w różnych miejscach, wynajmują domy lub pokoje gdzie śpią na kupie, miejscowi czasem pozwalają im spać u siebie w ogrodzie. My podłączyliśmy się pod dużą grupę wolontariuszy która zajmowała cały hotel. Mogliśmy za darmo rozbić się za hotelem na ogrodzonym terenie i wieczorem grzać się w hotelowej restauracji. Pokoje są podobno dla osób które pracują tu tygodniami. Słyszeliśmy że noclegi dla wszystkich wolontariuszy w tym hotelu (a jest ich kilkadziesiąt) sponsoruje człowiek który sam wiele lat temu był uchodźcą i teraz siedzi tu już miesiącami i pomaga innym.



Po przeciwnej stronie drogi co hotel jest magazyn gdzie segregujemy ubrania. Bardzo szybko opanowujemy system i rozdzielamy kolejne pudła i worki. Jak zwykle brakuje butów – ale tu nie tylko męskich, ale wszystkich – zarówno tych kobiecych jak i dziecięcych. I brakuje spodni na tych ludzi i na dzieci, zwłaszcza na dzieci. Za to jest mnóstwo spodni w rozmiarze XXL i eleganckich garniturów. Są tu ludzie z całego świata: Czesi, Niemcy, Słowacy, Anglicy, Szwajcarzy, Irakijczycy co od dawna mieszkają w UE, Koreańczycy, Włosi, Holendrzy, Szwedzi, Norwedzy i wielu innych. My segregujemy, a inni wolontariusze podjeżdżają, biorą to co potrzebne i wiozą do Idomeni. Dystrybucja nie jest sprawiedliwa – bo jak może być? Niektórych rzeczy brakuje, rzeczy są z darów więc są różnej jakości, jeden dostanie prawie niezużyte Maindle, a drugi obcierające, podziurawione, brudne gumowce z marketu. Jeden ciepłą, ładną puchową kurtkę, drugi podarty skafanderek z cekinkami. Dlatego jak podchodzi wolontariusz to uchodźcy szybko się schodzą i go otaczają i proszą, wyciągają ręce, pchają się – to jedyna szansa aby dostać ubranie, często dostaje ten co znajdzie się bliżej i głośniej poprosi. A to czasem jedyna szansa aby ich dziecko nie wyziębiło się z hipotermii.



I jeszcze na koniec o wolontariackim gotowaniu dla tysięcy osób. Z tego nie będzie tu zdjęć bo wolontariusze prosili aby tam zdjęć nie robić – ponoć przeciwnicy uchodźców nasyłają co chwile różne organizacje i policję aby tylko się do czegoś przyczepić, a dziennikarze zaraz węszą jakichkolwiek skandalów jedzeniowych do zachodnich gazet. Ci z Was co mają w Polsce swoje restauracje stykają się często z absurdami takimi że 2 metry to za mało od zlewu do blatu, bo ma być 2,20 – a tu gdzie ludzie walczą o ciepły posiłek aby się nie wyziębić, nie pochorować i nie złapać hipotermii nie ma miejsca na takie bzdury. Pamiętam uchodźców (i ich dzieci) głodujących w obozie w Chorwacji gdzie byłam na jesieni. Głodowali dlatego że Chorwacki Czerwony Krzyż uznał że wydawanie ciepłych posiłków jest niehigieniczne. Każdy uchodźca dostawał więc (na dobę) jabłko i wodę pół litrową (a dzieci jeszcze banana). Jeśli uchodźca był bardzo głodny to mógł stać w kolejce do namiotu Czerwonego Krzyża gdzie na rodzinę były 3 kromki chleba. A jak w rodzinie były dzieci to dodatkowo dostawali puszkę tuńczyka. Obóz był zamknięty więc uchodźcy nawet mając jakieś swoje pieniądze nie mogli pójść do sklepu.
Tak więc jedziemy któregoś ranka 2 wioski dalej gdzie znajduje się baza dla gotujących i wielka kuchnia pod zadaszeniem. Tam w namiotach na ogrodzie i w kilku ciasnych pomieszczeniach wynajętego domu jest grupa około 30 niezależnych wolontariuszy którzy gotują co dzień gigantyczne ilości żarcia dla kilkunastu tysięcy ludzi (koszt dziennego gotowania to około 2-3tys. euro). Teren kuchenny robi wrażenie. Jest kilka gigantycznych garów pełnych żarcia (w życiu nie widziałam tak wielkich garów). Jest też namiot gdzie są gotowe pokrojone składniki w pojemnikach wielkości wanienek do kąpania dziecka. Na spotkaniach porannych poza omówieniem spraw bieżących jest podział obowiązków. Jest ekipa do gotowania, do zaopatrzenia i do dystrybucji w obozie w Idomeni i na stacji Eko. Są dwa wypożyczone busy dzięki którym można robić zaopatrzenie i dystrybuować gotowe, ciepłe jedzenie. Ci wolontariusze bardzo potrzebują wsparcia finansowego, rząd żadnego kraju się im do niczego nie dokłada. Wszystko jest z darów pieniężnych od zwykłych ludzi. Chyba nie muszę pisać jak ważne jest to co robią…
Na zakończenie dla tych z Was którzy są wierzący i zastanawiają się jak tu się do sprawy uchodźców odnieść fragment orędzia Papieża z Niedzieli Wielkanocnej:
“Zmartwychwstały Chrystus wzywa nas, byśmy nie zapominali o mężczyznach i kobietach poszukujących lepszej przyszłości, o coraz liczniejszych zastępach migrantów i uchodźców, wśród których jest wiele dzieci, uciekających przed wojną głodem, ubóstwem i niesprawiedliwością społeczną. Ci nasi bracia i siostry zbyt często na swej drodze napotykają śmierć albo w każdym razie odrzucenie ze strony tych, którzy mogliby udzielić im gościny i pomocy”